sobota, 4 marca 2017

Port lotniczy Frankfurt - czyli dlaczego tak bardzo nienawdzę tego lotniska !

Lotnisko we Frankfurcie to chyba najbardziej znienawidzone prze mnie miejsce na świecie, które po prostu jest dla mnie pechowe i bardzo, ale to bardzo go nienawidzę. Niestety, zazwyczaj, kiedy szukam w miarę tanich lotów, odbywają się one właśnie przez Niemcy i najczęściej przez Rhein-Main-Flughafen.

Pierwszy raz miałam tam problem rok temu, podczas podróży powrotnej z Japonii do Polski. Oczywiście lot z przesiadką, bo w porównaniu do bezpośredniego cena była o jakieś 600 zł niższa za dwie osoby.  Transfer oczywiście we Frankfurcie, czyli jak dla mnie najgorzej zaprojektowanym lotnisku, na jakim kiedykolwiek byłam. Jest to istny labirynt bez ładu i składu, gdzie z jednej do drugiej strefy jedziesz kolejką, bo jest tak daleko.

Moje pierwsze niezadowolenie pojawiło się w momencie kontroli. Pan grzecznie zapytał czy mam w plecaku tablet, komputer czy aparat. To ostanie akurat znajdowało się w moim bagażu, więc wyjęłam i położyłam na tatce. Zapytałam czy e-reader też ma wyjąć, na co uzyskałam odpowiedz przeczącą (ktoś powie, mogłaś go wyjąć od razu, ale na żadnym lotnisku do tej pory tego nie robiłam a znajdował się w czeluściach mojego niezorganizowanego plecaka). Mój mąż przeszedł przez bramkę - wszystko w porządku, przechodzę i ja. A tu zonk, bo zostałam zatrzymana w związku z zawartością moje plecaka przejeżdżającego właśnie przez rentgen. Bagaż został odłożony na bok, bo przede mną była kolejka ludzi, z którymi „coś było nie tak”. Pierwszy Pan spoko, chwila i po sprawie. Pani za nim niestety miała kontrolę, która trwała 10 min, towarzyszyła temu dosyć namiętna kłótnia i… policja. No nic, wszystko się wyjaśniło i nadeszła moja kolej. Niesamowicie nieprzyjemna i chamska baba na kontroli zwróciła mi uwagę, że w bagażu znajdują się płyny, podała mi plecak i kazała je wyjąć. Tu karat przyznaję jej reakcję, bobo kosmetyczka powinna pojechać przez maszynę na tacce a ja po prostu zapomniałam jej wyjąć (po ponad 20 godzinach na nogach i problemach żołądkowych w samolocie człowiek staje się trochę ospały). Powrót na taśmę, kolejne prześwietlanie i znowu… Niemiła kontrolerka zapytała się, co jeszcze jest w plecaku, to po kolei wymieniam i przerwała moją wypowiedź, kiedy wspomniałam o e-czytniku. I pretensje do mnie, dlaczego go nie wyjęłam. Mówię, że Pan przed taśmą powiedział, że nie muszę wyjmować go na tackę, to się na mnie jeszcze wydarła, że to niemożliwe i tonem nieznoszącym sprzeciwu, prawie rzucając plecakiem, kazała wydobyć urządzenie. No i znowu taśma, rentgen i coś nie tak… Przejechała po bagażu i po mnie tym specjalnym papierkiem papierkiem, co się potem go wkłada do maszyny wykrywającej środki chemiczne i na szczęście, już wszystko było ok. Odchodząc, powiedziałam grzecznie „good bay”, ale odpowiedzi już nie otrzymałam.

Potem była chwila wytchnienia, obiad, kawka i borading. Przyznam szczerze, że spodziewałam się rękawa a tu taka niespodzianka – autobusy do samolotu. Rzecz normalna, ale to, że maszyna, którą mieliśmy lecieć, stała po totalnie innej strony lotniska, sam przejazd trwał koło 7 minut. No dobra, niech będzie i tak. Drzwi się zamykają, czekamy na pozwolenie żeby ruszyć i jedziemy, dosłownie jedziemy, bo znowu musieliśmy się dostać na inną stronę lotniska. Boarding, przygotowanie maszyny do startu i taxing trwały jakieś 50 min – całkiem sporo, jak na moje poprzednie doświadczenia. Najważniejsze, że wystartowaliśmy i opuściliśmy to lotnisko.

Kolejna przygoda, miała miejsce podczas lutowego powrotu z Bali z moim mężem. Trasa Denpasar-Taipej-Frankfurt-Warszawa zamieniła się w Denpasar-Taipej-Frankfurt-MONACHIUM-KRAKÓW. Plus był taki, że wylądowaliśmy bezpośrednio w miejscu kończącym naszą podróż, ale w drugiej strony, miałam do załatwienia pewną sprawę w Warszawie a do stolicy raczej mi nie po drodze… Zaczęło się od tego, że nie lecieliśmy liniami w ramach programu code-share (China airlines – SkyTeam, Lufthansa – Star Alliance), dlatego we Frankfurcie musieliśmy odebrać bagaż i znowu się odprawić. Po odebraniu walizek, przejechaniu tą cudowną kolejką na drugą stronę lotniska i znalezieniu okienek odprawy Lufthansy przeszliśmy do procedury self check-in. I tu spotkała nas pierwsza niespodzianka – wydrukowała się tylko moja karta pokładowa. Ponowna próba odprawy nie zmieniła tej sytuacji, dlatego udaliśmy się do stanowisk obsługiwanych przez naziemną obsługą Lufhnasy. Jak duże było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że nasz ostatni lot ma overbooking!!! Okazało się, że samolot, który podesłał LOT, był mniejszy niż ten, na który wstępnie sprzedali bilety. W sumie to podejrzewam, że miała z tym coś wspólnego awarią Dreamlinera, który tego samego dnia leciał na Mauritius i musiał zawrócić z powodu problemów z silnikiem. No, ale nic, razem z obsługą zaczęliśmy kombinować, co zrobić, żeby jakoś ten problem rozwiązać. Opcja pierwsza niezbyt nam się spodobała, bo miał to być lot do Warszawy przez Wiedeń z godziną lądowania 14.20. No cóż, bilety na pociąg o 14.40 Były już kupione za 85 zł, gdybyśmy chcieli zmienić je na późniejszą godzinę to koszt wynosił koło 300 zł. No sorry, ale nie będę dopłaca do tej wycieczki, tylko, dlatego, że ktoś coś spartaczył. Kiedy uświadomiliśmy Pani, że w sumie naszym ostatecznym celem jest Kraków, to zaproponowała, że powinniśmy iść do biura biletowego, żeby przepisano nas na bezpośredni lot do Krakowa (stwierdziłam, że przeżyje jakoś to, że nie zrealizuję swoich Warszawskich planów).  Walizki z powrotem do ręki i na pięterko do Pań obsługujących rezerwację biletów. No to tłumaczymy, jaka jest sytuacja i dostaliśmy propozycję wpisania na waiting list do Krakowa. W sumie stwierdziliśmy, że samoloty na tych trasach nigdy nie są pełne to jakoś się uda. Do boardingu 30 min, więc biegusiem do odprawy, bagaż na taśmę i dalej pędem po lotnisku. Podchodzimy do Pani obsługującej bramki i mówimy, jaka jest nasza sytuacja. Nie mam pojęcia jak opisać minę tej kobiety, kiedy zrozumiałą, o co chodzi… Grzecznie nam wytłumaczyła, że lot do Krakowa też ma overbooking i szansa, że chociaż jedno z nas poleci tym rejsem wynosi 1%. Aha, bo zapomniałam wspomnieć, że nasza podróż miała zakończyć się w Krakowie 27.02 a kolejnego dnia, mój szanowny małżonek leciał do pracy do Kopenhagi. W związku z tym, stwierdziliśmy, że jeśli będzie jedno miejsce, to on wsiądzie do tego samolotu a ja dolecę kolejnym. No, ale nasz plan i tak nie wypalił… W każdym razie, Pani zdziwiła się, że od razu nie zaproponowano nam miejsc w rejsie z transferem w Monachium, do którego na pewno wsiądziemy. I dodał, że chyba należy nam się odszkodowanie… 5 minut później, z nowymi kartami pokładowymi i zmienionymi kartami bagażowymi biegliśmy do innego terminala. Jeah, udało się, 30 min na ochłonięcie i lecimy dalej. Małżonek udał się kupić coś na bezcłowej a ja, nauczona poprzednim doświadczeniem, podeszłam do obsługi z pytaniem, czy na pewno polecimy tym lotem. Pani się zaśmiała, sprawdziła kartę pokładową i upewniła mnie, że wsiądziemy i dolecimy, Dopytałam jeszcze, czy nasz bagaż na pewno leci z nami, na co uzyskałam opowiedz twierdzącą. Hufff, damy radę! Zapakowaliśmy się do małego Airbusa, siedząc w osobnych rzędach (podobnież nie było możliwości siedzenia razem, chociaż w samolocie były wolne miejsca koło siebie…), ale nie to było najgorsze. Obok mnie siedziała trochę grubsza Pani, która nie mieściła się na swoim fotelu, więc zajmować część mojego, po drugiej stronie miałam natomiast rosłego Pana, więc czułam się jak sardynka w puszcze – żadnej możliwości ruchu.


Ok, lądowanie w Monachium, przejazd do kolejnego terminala kolejką, przelot (znowu w innych rzędach) i lądowanie w Krakowie. Super, prawie w domu – odebrać bagaż, zwrócić bilety na pociąg, zamówić taxi, przejechać i będziemy w domu. Nasz plan nie wypalił z prostej przyczyny, – kiedy taśma bagażowa przestała działać, zrozumieliśmy, że nasze walizki już nie wyjadą… Udaliśmy się do punktu informacji o zagubionym bagażu i okazało się, że w dalszym ciągu znajduje się on we Frankfurcie. Nie żebym specjalnie pytała Panią przy wejściu do samolotu, czy nasz bagaż leci z nami… Po prostu się okazało, że jednak nie leciał ^^ Pan poinformował nas, że nasze rzeczy zostaną nadane kolejnym lotem do Krakowa i powinny wylądować w Krakowie o 18 i istnieje szansa, że kurier dostarczy je tego samego dnia a jeśli nie, to 28.02 powinny być dostarczone z samego rana. Z nadzieją w naszych głowach, poszliśmy jeszcze złożyć reklamację do głównego przewoźnika, którym był tak naprawdę był LOT a nie Lufthansa, po prostu był to przelot w ramach ich programu code-share. Zobaczymy, co z tego będzie, bo co jak co, ale była najbardziej stresująca podróż w moim życiu.



Na zakończenie dodam jeszcze coś pozytywnego – walizki dotarły do nas tego samego dnia przed 21, chociaż moja jest tak porysowana, jakbym z 10 lat jej używała.

środa, 3 sierpnia 2016

Malta, cz I - komunikacja miejska

 Trzy dni temu wróciłam z uroczej Malty i przywiozłam ze sobą na pamiątkę katar, kaszel, chrypę i bolące gardło. W związku z faktem siedzenia w mieszkaniu, jako kołdrowe burrito, postanowiłam napisać kilka rzeczy o tej cudownej, śródziemnomorskiej wyspie.            

Na pierwszy ogień kilka słów o komunikacji miejskiej. Jeżeli narzekacie na tą w Polsce, to przestańcie ^^ Dane było mi jeździć środkami transportu publicznego w NYC, Tokio, Trójmieście, Krakowie i kilku innych Polskich miastach. Na Malcie wygląda to tak, że autobus może w ogóle nie przyjechać (co mnie spotkało), przyjechać duuuużo wcześniej (na przykład 10 min przed czasem i tylko widzisz jak się oddala od twojego przystanku) czy w ogóle jechać inaczej niż na rozkładzie – i tu przytoczę przypadek linii numer 3, która jedzie do Kalklary a jak się potem okazuje, do Valletty też nią dojedziemy bez konieczności przesiadki. A według rozkładu kończy swój bieg właśnie w Kalkarze…
Co do tras… Nie zdziwcie się, że miejsce przyjechaliście jedną trasą, a wracając autobusem o tym samym numerze, jedziecie całkowicie inaczej. Jest to związane z dużą ilością uliczek jednokierunkowych, dodatkowo niektóre ulice są tak wąskie, że nie mieszczą się na nich dwa pojazdy jadące w przeciwnych kierunkach. Autobusy zatrzymują się tylko na przystankach gdzie czekają ludzie i machają do kierowcy, że to właśnie na ten pojazd czekają (stoisz na przystanku, nie pomachasz, to autobus się po prostu nie zatrzyma) bądź jadać nim, musisz kliknąć przycisk STOP (jeżeli ktoś już to zrobił to z przodu autobusu zaświeci się znak STOP). Na wyświetlaczu z przodu pojazdu zawsze wyświetlany jest kierunek, w jakim zmierzamy oraz kolejny przystanek (dodatkowo słyszymy to również w głośnikach). Często zdarza się tak, że pomimo tego, że autobus już odjechał z przystanku, ale kierowca zauważył w lusterku, że ktoś jeszcze biegnie, to po prostu zatrzyma się 20 metrów dalej i wpuści spóźnionego pasażera.
 Trasy spokojnie możemy sprawdzić przez aplikację pobraną z oficjalnej strony https://www.publictransport.com.mt/ (możemy również ściągnąć mapę wszystkich tras) ale o wiele prostszą opcją jest używanie gogle maps bo jest to o wiele dokładniejsze i szybsze w użyciu.
               Kierowcy są ogólnie bardzo mili i pomocni, zawsze podpowiedzą jak dojechać w dane miejsce, gdzie się przesiąść, a jak zauważą, że nie wysiadacie na odpowiednim przystanku, to krzykną do Was w przypomnieniem. Aczkolwiek czekając w Sieggiewi na przystanku początkowym, zrozumiałam, dlaczego autobusy jeżdżą tu jak chcą. Na ulicy stał autobus, którym miałam zamiar jechać, jednak silnik nie był włączony a kierowca stał sobie obok ze swoim kolegą. Pojazd miał odjeżdżać o 15.56 jednak o 16.01 dalej stał w miejscu. Podeszłam do kierowców i zapytałam się, czy któryś z nich będzie prowadził tez autobus. Jeden przytaknął, na co zapytałam, kiedy odjeżdża i usłyszałam, że już. Od tego „już” minęło kolejne 5 min także sumując te czasy, mieliśmy 10 min spóźnienia. Ale kto by się tym przejmował…
                Bilet jednorazowy (ważny 2 godziny) to koszt 2 euro. Przy częstotliwości podróży, jakie ja odbywałam, bardziej opłacało mi się kupić kartę Explore, która kosztuje 21 euro i jest ważna 7 dni od pierwszego skasowania. Kasowanie polega na przyłożeniu biletu do czytnika i poczekaniu na „bipnięcie” J
                A na koniec rzecz, dzięki której siedzę teraz pod kołdrą i z nienajlepszym samopoczuciem – klimatyzacja. Wyobraźcie sobie, że na dworze macie 40 stopni, potem wsiadacie do autobusu i nagle jest 20 stopni. I takie zmiany temperatur, co najmniej dwa razy dziennie przez tydzień i przeziębienie murowane.

Zdjęcie ogólnie z Malty bo jakoś nie wpadłam na pomysł cykania fotek autobusom ^^







środa, 3 lutego 2016

Testowanie nowej strony internetowej sklepu Obsessive

Jakie było moje zaskoczenie, kiedy Sylwia Dyrek, Zastępca Dyrektora Marketingu napisała, że jestem zaproszona na testy nowej strony internetowej sklepu Obsessive.

Dzień zaczął się trochę nieprzyjemnie, ponieważ komunikacja miejsca troszkę szwankowała, ale po wejściu do agencji Bold, humor od razu mi się poprawił. Pani, która testowała ze mną stronę była bardzo miła i profesjonalna. Z takimi ludźmi aż chce się współpracować :) Co najważniejsze, nowa witryna sklepu jest moim zdaniem bardzo dobrze przygotowana, poza kilkoma maleńkimi niedociągnięciami, ale jest bardzo prosta w użyciu, czytelna i pozwala bez problemu znaleźć to, czego akurat szukamy. Zdjęcia są bardzo dobre, odpowiednio wyeksponowane i możemy obejrzeć na nich bez problemu bieliznę z każdej strony !

Za udział w testach zostałam obdarowana bardzo fajnymi prezentami, które możecie zobaczyć poniżej.


Torba pełna prezentów !


Odznaka Międygalaktycznego Strażnika Przyjemności :)


Szarfa na oczy (ale nie tylko ^^)

Zapraszam również na stronę i fp firmy Obsessive (tutaj jeszcze starsza wersja) gdzie każda z nas znajdzie coś dla siebie (a i druga połówka też będzie zadowolona ^^)



Ja już znalazłam kilka perełek i nie mogę się doczekać aż je zamówię. Teraz Wasza kolej na poznanie niesamowitej kolekcji Obsessive !

Wielkie podziękowania dla ekipy Obsessive i agencji Bold - to była świetna zabawa !

czwartek, 29 stycznia 2015

Zakupy, czyli moja wielka wyprzedażowa trójka

Jak czasami słucham narzekań moich znajomych ile wydali na zakupy, to aż mnie mdli. Ja akurat jestem osobą, która nie przykłada uwagi do metek, tylko do jakości. Wolę wydać mniej na coś "bez metki" a odłożone w ten sposób pieniądze, wydać na wakacje. Na dodatek, jestem samozwańczą królową wyprzedaży także na ubrania wydaję naprawdę mało.

Ostatnio w sumie, przerzuciłam się na zakupy internetowe ponieważ nieraz w sklepach online, można znaleźć więcej ubrań niż w stacjonarnych a no dodatek , nie mam problemu z tym, że akurat brakuje mojego rozmiaru.


Moją wielką trójkę otwiera F&F 



W Polsce, ewidentnie ta firma kojarzona jest z Tesco. No i cóż z tego, że nie ma normalnych, stacjonarnych sklepów w galeriach, skoro można tu znaleźć prawdziwe perełki: sweterki za 20 zł, niesamowicie wygodne szpilki za 30 zł czy bikini za 15 zł ?! Dodatkowym atutem jest jakość – nie jestem perfekcyjną panią domu i robić pranie, po prostu wrzucam do pralki wszystko, co w miarę pasuje do siebie kolorem. Ubrania z F&F mają się po takiej kąpieli wyśmienicie czego nie mogę powiedzieć o ciuchach z H&M.
Niedawno F&F otworzyło polski sklep online, z którego oczywiście postanowiłam skorzystać. Właśnie czekam na zamówienie, które zostało wysłane w tempie ekspresowym także spodziewam się paczki na poniedziałek :)


Powyżej screen mojego zamówienia. Całość, razem z przesyłką wyniosła mnie 65 zł :)

Drugie miejsce przyznaję Mango Outlet

Skąpa ja, nie poszłabym do normalnego sklepu Mango, bo uważam, że ceny są trochę przesadzone. Pewnego dnia odkryłam właśnie Mango Outlet i od razu się zakochałam. W outlecie może nie ma ogromnego wyboru, jednak ja zawsze potrafię znaleźć tam coś dla siebie.
Pierwsze ubrania, które tam kupiłam, to w sumie był prezent urodzinowy. Pomyślałam sobie, że wybiorę sobie jakąś sukienkę i akurat będzie 100 ł. Jakie było moje zdziwienie kiedy za bralet, koszulkę i sukienkę wyszło 50 zł !
Potem odkryłam sklep online. Tu zdziwiłam się jeszcze bardziej bo ceny tutaj, to w porównaniu z normalnym sklepem to grosze. Więc w każmy okresie wyprzedaży nie zapominam kliknąć w Mango Outlet.

 




Ostanie miejsce na podium zajmuje Deichamnn

Wszyscy znamy opcję „druga para za pół ceny” albo „trzecia para gratis”. Ja jednak jestem fanką opcji „ostatnie pary”. Wiem, że nie każdy z tych sklepów ma taki dział ale Deichamnn na Kapalance dysponuje takim asortymentem. Co ciekawe, ta promocja nie trwa wyłącznie w czasie wyprzedaży ale cały czas. Idąc na zakupy do Tesco zawsze zahaczam o ten dział bo można tam znaleźć buty w niesamowitych cenach: skórzane szpilki – 30 zł, botki na jesień – 9 zł czy półbuty za 19 zł. Jako, że uzależniona od butów, ten sklep jest dla mnie jednocześnie zbawieniem i przekleństwem bo moja kolekcja obuwia sięga już 80 par
W przypadku Deichamanna jednak nie korzystan ze sklepu online bo wiadomo jak to z butem - trzeba się w nim przejść żeby wiedzieć czy nadaje się do chodzenia :)






niedziela, 4 stycznia 2015

Pink lips


Dawno, dawno temu... 
Czyli jak jeszcze Łukasz miał domowe studio a Sabci się w miaro chciało powstały te zdjęcia. Nie ukrywam, że w porównaniu z tym co było wcześniej, trochę się naczekałam ale jak zawsze w takim przypadku - było warto :)





Postów nie dodaję bo nie mam nowych zdjęć. Jakoś ostatnio odechciało mi się chodzić na zdjęcia, chyba już trochę z tego wyrosłam i wystarczająco się dowartościowałam ^^

czwartek, 23 października 2014

Firma godna polecenia

Ostatnio w ogóle nie mam czasu na sesje a teraz na dodatek popsuła sie pogoda i powoli kończą się plenerki. Wprawdzie mam zaplanowane jeszcze kilka spotkań ale zobaczymy co z tego wyjdzie. 



Chciałam Wam przy okazji polecić firmę Place for Dress. Robię niesamowite sukienki i spódniczki dopasowane do potrzeb każdej z nas - w zasadzie same wszystko projektujecie łącząc dużo ciekawych wzorów. Przy ostanie promocji skusiłam się na szarą, tiulową spódniczkę i muszę przyznać, że było to spełnienie mojego małego marzenia bo w sklepach nie mogłam znaleźć nic, co pasowałoby mi w 100 %. Trochę się na nią naczekałam, ponieważ brakło koloru który wybrałam, ale poprzez świetny kontakt z firmą, wiedziałam, że będę musiała długo czekać. Dziewczyny zaproponowały mi również inne możliwości ale ja jednak zostałam przy swoim :)


W związku ze zbliżającym się Sylwestrem i balami studniówkowymi polecam Wam skorzystać z obecnej promocji – 25% na wszystkie artykuły poza ubraniami z outletu. 



A poniżej przedstawiam Wam kolejne zdjęcia od mojej kochanej Izy <3







niedziela, 12 października 2014

NYC - kiedyś tam zamieszkam ! (cz. II)

W związku z tym, że prawdopodobnie za rok znowu wybiorę się do Stanów (a przynajmniej taki mam plan), postanowiłam kontynuować wątek ze zdjęciami z Wielkiego Jabłka. Tak patrząc na te wszystkie foty, stwierdzam dwa fakty: z chęcią znowu tam wrócę ale na pewno z lepszym aparatem.








  












American Museum of Natural HistoryJest to niewątpliwie miejsce, które trzeba odwiedzić odwiedzając NYC. Możemy tam znaleźć wiele interesujących tematów – mnie najbardziej zainteresowała wystawa poświęcona dinozaurom oraz ta o układzie Słonecznym. W przypadku tej drugiej, dzięki biletom City PASS, miałam zapewnione wejście na multimedialną prezentację na temat ciał niebieskich i nie ukrywam, że 15 minut spędzone tam było o wiele ciekawsze niż godzina w planetarium w Chorzowie :)







Coney IslandMiejsce znane przede wszystkim z Luna Parku i jednego ze najstarszych na świece drewnianych rollercoasterów noszącego imię Cyclone. Nie ukrywam, że przejażdżka na tym historycznym obiekcie na długo zostanie w mojej pamięci. Skorzystałam jeszcze z kilku innych podnoszących adrenalinę atrakcji i na pewno przy kolejnej wizycie w NYC znowu odwiedzę niektóre z nich. Kolejnym punktem mojego zwiedzania Coney Island jest plaża. Niby nic, taki tam piasek i mewy ale jakoś tak... klimatycznie tam jest, to nie to samo co nasze brudne plaże nad Bałtykiem :) Kolejna ważna i warta obejrzenia atrakcja to New York Aquarium. A poniżej kilka zdjęć.











Ten żółty to zdecydowanie mój ulubienieć <3

  











New York AquariumBardzo wszystkim polecam bo to miejsce ma naprawdę wiele do zaoferowania. Polecam przede wszystkim pokazy fok i wydr. Niestety nie mam zdjęć z tego wydarzenia, ponieważ w momencie kiedy ja tam byłam, baseny na powietrzu były już zamknięte. Jednak będąc tam 10 lat temu dało mi się zobaczyć to widowisko i byłam bardzo zadowolona . Oceanarium jest podzielone na kilka stref a moją ulubioną zdecydowanie była ta w której znajdowały się foki, wydry i pingwiny ponieważ zwierzęta te były dosyć rozrywkowe :)














MoMA - Museum of Modern ArtJak widać na powyższych zdjęciach jest to dosyć ciekawe miejsce gdzie możemy natknąć się na przeróżne formy wyrażania sztuki – od tych powiedzmy „prymitywnych” po te bardziej wyszukanych. Niestety tamtego dnia mój aparat odmóił posłuszeństwa a telefon był na wykończeniu więc niestety mam tylko te parę fotografii, które tu widzicie a one pokazuję naprawdę bardzo mało.


Na dzisiaj tyle, kolejna część za jakiś czas a w niej o wizycie w Waszyngtonie :)